współczuł wszelkiemu cierpieniu. Donna Serafina udała, że o niczem nie wie i że nic nie słyszała, Benedetta zaś wyrazem twarzy zdawała się mówić, że ten człowiek jest jej teraz najzupełniej obojętny. Jednakże przestała się śmiać a po chwili milczenia, podczas którego myślała o tym koszyku fig przywiezionym do Rzymu w powozie hrabiego, rzekła:
— Teraz jestem rada, że tych fig nie jadłam...
Po czarnej kawie, donna Serafina opuściła pokój stołowy, mówiąc, że włoży zaraz kapelusz i pojedzie do Watykanu. Benedetta z Piotrem pozostali jeszcze przy stole, znów ożywieni niezwykłą wesołością i rozmawiając jak para starych przyjaciół. Piotr wspomniał znów o audyencyi swej u papieża, mówiąc, że wyczekuje godziny dziewiątej ze szczęśliwością a zarazem ze wzrastającą gorączką. Teraz jest godzina druga, zatem jeszcze musi czekać siedem godzin, cóż zrobi, jak spędzi czas, by skrócić długość całego popołudnia? Benedetta klasnęła w dłonie, wołając z uradowaniem:
— Wiesz co, księże Piotrze, jesteśmy dziś bardzo szczęśliwi wszyscy troje... zatem urządźmy się tak, by czas spędzić razem... otóż Dario ma swój powóz... teraz już musiał skończyć obiad, więc go każę przywołać i powiemy mu, by nas zawiózł na spacer, gdzie daleko... daleko, wzdłuż Tybru...
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/918
Ta strona została uwierzytelniona.