szą twarzą opuszczoną na piersi, głęboko zadumaną i zamkniętą. Cóż za ogrom zagadnień musiał stawać w umyśle tego człowieka, pełnego wiary?... Tego dumnego księcia, który poświęcił się służbie Boga nieszczędzącego mu doświadczeń losu, wobec których musiał się uznać za bezsilnego. Od czasu do czasu zbliżał się do łóżka i śledził postępy zła, które powaliło najdroższą mu istotę na ziemi i znów chodził regularnym krokiem, znikał i powracał, zmuszony do ruchu bólem niedozwalającym mu spocząć. A może się mylił?... A może było to chwilowe niedomaganie, z którego Dario zaraz powstanie?... Może doktór uśmiechnie się pobłażliwie, widząc zaniepokojone ich twarze?... Nie trzeba tracić nadziei. Trzeba czekać.
Drzwi się otworzyły i weszła Wiktorya, mówiąc zdyszanym głosem:
— Znalazłam doktora w domu... idzie za mną, jest na schodach...
Prawie zaraz ukazała się postać doktora Giordano. Wszedł uśmiechnięty a różowa twarz jego odcinała się od srebrnych włosów wijących się w pukle. Miał on w całej swej postawie coś przypominającego zakrystyę. Spojrzawszy po obecnych, spoważniał jak prałat chcący zapewnić, że powierzona mu tajemnica ściśle zostanie dochowaną. Zbliżywszy się do chorego, szepnął:
— Jakto, jeszcze!... Więc jeszcze nie dano mu spokoju!
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/924
Ta strona została uwierzytelniona.