że i tym razem trzeba będzie wszystko zwalić na szkodliwe wyziewy Tybru.
Podniósłszy głowę, spotkał się ze wzrokiem kardynała, który go zapytał:
— Panie Giordano, mam nadzieję, że nie jesteś pan zaniepokojony stanem chorego?... Zapewne to tylko niestrawność... trochę zmęczenia?...
Doktór znów się ukłonił i, odgadując srogość niepokoju kardynała, który utracił przyjaciela z choroby mającej identyczne objawy, rzekł:
— Zapewne, Wasza Eminencya ma zupełną słuszność... przypuszczam, że to niestrawność... Lecz czasami takie niedomaganie zmienia się w chorobę... W każdym razie, chyba nie potrzebuję zaręczać, że uczynię co tylko będzie w mej mocy...
Zamilkł na chwilę i, zapominając o dalszem zachowaniu form uprzejmości, rzekł z niecierpliwością doktora:
— Czasu do tracenia nie mamy... trzeba księcia rozebrać... I chcę pozostać z nim sam... będę swobodniejszy...
Zatrzymał wszakże Wiktoryę, mówiąc, że będzie mu potrzebną, a w razie gdyby jeszcze kogoś trzeba było wezwać do pomocy, wezwie Giacoma.
Kardynał, uwzględniając życzenie doktora, ujął Benedettę za rękę i poszedł z nią do stołowego pokoju. Piotr i don Vigilio poszli za nimi.
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/926
Ta strona została uwierzytelniona.