Strona:PL Zola - Rzym.djvu/930

Ta strona została uwierzytelniona.

cego figi w koszyku... Tak, to on, Prada! on! Mam świadków! To Prada!
— Nie, nie, milcz! Szał cię unosi i nie wiesz sama, co mówisz!
Znów trzymał ręce Benedetty w swych dłoniach i całą potęgą woli chciał nad nią zapanować. Kardynał, wiedząc jaki wpływ wywierał Sanguinetti na egzaltowaną głowę Santobona, intuicyjnie już zrozumiał rzecz całą. Domyślał się że Santobono został nie wprost, lecz pośrednio popchnięty do popełnienia zamachu na jego osobę, bo teraz, w chwili gdy było wszelkie prawdopodobieństwo, że tron pontyfikalny zostanie opróżniony, Sanguinetti chciał się pozbyć niebezpiecznego współzawodnika. Fakta z logiką się łączyły, że kardynał Boccanera ani na chwilę już nie wątpił, że było tak jak przypuszczał, bo nie mogło być inaczej.
— Nie, to nie Prada! Słyszysz, to nie Prada! On nie ma żadnej dobrej racyi, by czyhać na moje życie, a tutaj chodziło o zgładzenie mnie a nie kogo innego. Zastanów się. Wszak tylko wypadek zrządził, że nie jadłem tych fig, liczono, że zjem ich dużo, bo wiadomem jest, że je lubię. Ach, i co za dziwny zbieg okoliczności, ja ich nie tknąłem, a mój biedny Dario wziął ich kilka na talerz i jeszcze żartowałem z niego, prosząc, by mi zostawił trochę na jutro. Zamiast mnie, jego zabito! Co za okrucieństwo, co za po-