raz na sobie piętno człowieka, który spotkał się oko w oko ze śmiercią. Westchnął kilka razy, chciał jeszcze coś mówić, lecz lękał się i przerażał, wreszcie, jakby odpychając coś wstrętnie występnego, szepnął:
— Ach, ten Paparelli, ten Paparelli!
Piotr, wiedząc jaką Don Vigilio miał przesądną obawę przed kodytaryuszem i chcąc się coś dowiedzieć, spytał:
— Co chcesz powiedzieć, wymawiając to nazwisko? Czy posądzasz go o przygotowanie zbrodni?... Czy też myślisz, że to oni go popchnęli?...
Nazwa jezuitów nie została wymienioną, lecz obadwaj rozumieli kogo mają na myśli. Zdawało się, że słonecznie oświetlony pokój przygasł, napełniwszy się czarnym cieniem złowrogiego widma.
— Oni, tak oni — krzyknął z przekonaniem sekretarz. — Zawsze i wszędzie ich znajdziesz w takich okolicznościach. Gdzie płaczą, gdzie nagle umierają, tam oni spełnili czyn przez siebie postanowiony! Zawsze oni, zawsze ci sami sprawcy wszelkiego nieszczęścia! O, czuję, że jestem przez nich skazany na zagładę i dziwię się, że tym razem uniknąłem śmierci, lecz wiem, że mnie to nie minie z ich ręki!...
I znów jęknął pełen nienawistnego wzburzenia:
— Ach, ten Paparelli, ten Paparelli!
Zamilkł i nie chciał już mówić ani słowa więcej, tylko rozglądał się z przerażeniem po ścia-
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/937
Ta strona została uwierzytelniona.