Kardynał i don Vigilio musieli nadbiedz z kaplicy, usłyszawszy głośny wybuch płaczu Wiktoryi. Zapewne równocześnie powrócił doktór Giordano, przywożąc z Watykanu donnę Serafinę, która teraz stała nieruchoma, jakby gromem rażona, tem podwójnem nieszczęściem, spadłem tak niespodziewanie. Doktór miał minę struchlałą, jaką miewają najdoświadczeńsi lekarze, spotykając się z nieprzewidzianemi przez siebie faktami, chciał coś tłomaczyć, zająkiwał się, wymawiając nazwy różnych nagłych chorób, przypuszczał możliwość anewryzmu.
Wiktorya, której rozpacz zacierała granicę dzielącą ją od tych ludzi, przerwała mu:
— Ach, panie doktorze, po co szukać niewiadomo jakich chorób! Oni umarli z miłości, umarli bo się nadto kochali!
Donna Serafina, pocałowawszy czoło siostrzenicy i czoło siostrzeńca, chciała zamknąć im oczy. Lecz powieki odmykały się, gdy tylko palce odjęła i kochankowie po za śmiercią jeszcze wpatrywali się w siebie z uśmiechem najczulszej pieszczoty, z nieruchomością wieczności.
Donna Serafina, mówiąc coś o potrzebie rozdzielenia zmarłych ze względu na przyzwoitość, chciała rozpleść ich członki.
— Niechaj ich pani zostawi! — krzyknęła Wiktorya, jakby patrząc na świętokradztwo. Niechaj ich pani zostawi! Oni się nie puszczą, oni chcą patrzeć na siebie i chcą się trzymać w objęciach.
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/953
Ta strona została uwierzytelniona.