Strona:PL Zola - Rzym.djvu/955

Ta strona została uwierzytelniona.

Wszyscy obecni uklękli a kardynał głośno zaczął odmawiać modlitwy za umarłych.
Zaczęło się ściemniać i niezadługo w wysokiej komnacie jaśniało tylko światło dwóch zapalonych gromnic, które błyszczały jak dwie gwiazdy.
Nie zdając sobie sprawy, jakim sposobem i kiedy tu zaszedł, Piotr znalazł się w ustronnym, opuszczonym ogrodzie pałacu, nad brzegiem Tybru. Zapewne przyszedł tutaj, chcąc odetchnąć swobodnie, chcąc wrócić do przytomności po zaszłych dzisiaj wypadkach. W ogrodzie było już ciemno i tylko szemrał strumyk wytryskujący z tragicznej maski, a wielki laur ocieniający sarkofag i rzędy drzew pomarańczowych, nie oddzielały się wyraźnie, lecz stały zbite, w ciemne, nieruchome, masy. Ach, jakże innym był ten ogród dzisiaj w południe! Jak słodko uśmiechała się melancholijna jego piękność w cieple słońca i jak wesoło brzmiał tu głos Benedetty, tak niezwykle szczęśliwej, rozbawionej, uniesionej radością przyszłego swego szczęścia. Piotrowi się zdawało, że słyszy jeszcze echa jej wesołego śmiechu. A wszak teraz leży ona martwa, pogrążona już w nicości! Piotr zachwiał się na nogach i, opuściwszy się na strąconą kolumnę, na której dziś razem siedzieli, płakał, szlochając, płakał rozpaczliwie, wywołując uroczo piękną i żywą postać Benedetty.