cisza trwała nieustannie dalej. Od czasu jak Piotr stanął na obszarze placu, tylko dwie osoby tędy przeszły, wreszcie pojawiła się trzecia i znów znikła a tylko odgłos jej kroków rytmował się regularnie, cichnąc w oddaleniu. Plac był pustynią. Nie było przechodniów, nie było spacerujących, nie było nawet snującego się cienia nocnego włóczęgi a pod kolumnadą pusto było jak w lesie i to w dzikim, bezludnym lesie epok pierwotnych. Jakże niezmiernie rozpaczliwem było to milczenie. Wszystko pogrążone było w śnie czarnym i głębokim, imponującym jak śmierć.
Za dziesięć minut, miała uderzyć godzina dziewiąta. Piotr, skierował się ku spiżowej bramie watykańskiego pałacu. Wśród głębszej jeszcze ciemności doszedł i zobaczył uchyloną jedną jej połowę. Przypomniał sobie szczegółowe zalecenia monsignora Nani: miał się pytać przy każdych drzwiach o pana Squadra a każde drzwi przed nim się otworzą i wskazanem mu będzie gdzie iść należy.
Przeszedłszy próg spiżowej bramy, ujrzał szwajcara gwardzistę stojącego pod bronią i pilnującego wejścia. Stał nieruchomie i z miną zaspaną a Piotr rzekł stosownie do umowy.
— Pan Squadra.
Gwardzista nie ruszył się z miejsca, nie zastąpił mu drogi, więc zakręcił na prawo w wielką sień wiodącą na kamienne schody, dochodzące do dziedzińca św. Damazego. Nie spotykał żywej
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/959
Ta strona została uwierzytelniona.