duszy, tylko rozlegało się przycieszone echo jego własnych kroków i padało senne światło od gazowych lamp, palących się pod mlecznemi kloszami.
Przebywszy schody i znalazłszy się na dziedzińcu, Piotr przypomniał sobie, że patrzał nań, zwiedzając loże Rafaela, lecz wtedy był dzień jasny, słoneczny, a na białym bruku dziedzińca stało kilka powozów. Obecnie, było tu zupełnie pusto. W bladem oświetleniu sennie palących się lamp, bruk wydawał się szary, a kwadratowy, nagi dziedziniec był głuchy i ponury jak grobowiec. Jakiś trwożny dreszcz przebiegł po ciele Piotra i przynaglił go do przyśpieszenia kroku. Dostał się wreszcie przed peron i po kilka stopniach do przedsionka, w którym były schody wiodące do pokojów papieża.
W przedsionku stał żandarm w pełnym galowym mundurze.
— Pan Squadra.
Ruchem ręki, nie rzekłszy ani słowa, żandarm wskazał na schody.
Były to schody bardzo szerokie, o stopniach nizkich i poręczy z białego marmuru. Gazowe lampy paliły się pod mlecznemi kloszami, i można było sądzić, że przykręcono ich płomień ze względów przezornej oszczędności. Cała ta olbrzymia klatka schodowa o jasno żółtych ścianach, wypełniona przyćmionem światłem, była przygnębiająco smutna, majestatycznie naga i zimna.
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/960
Ta strona została uwierzytelniona.