rzecz szła. Pomimo straconej nadziei, margrabia niezmiennie przychodził do Rougona. Bawiły go śmieszności mieszczańskie. Ale z pewną złośliwością zachował dla siebie przekonanie, że jeszcze nie nadeszła godzina Bourbonów. Udawał ciągle gorliwego ich stronnika, od pierwszego dnia atoli poznał się na zmianie frontu Piotra; sądził że i Felicya należy do zmowy.
Przyszedłszy raz wcześniej, zastał samą panią w salonie.
— Eh, mała, jakże tam idą wasze interesa?... Ale powiedz mi, dla czego kryjesz się przedemną?
— Ja się nie kryję — odpowiedziała Felicya zaciekawiona.
— Otóż to, ona myśli, że podejdzie takiego starego lisa jak ja! Moje dziecko, miej we mnie zaufanie, ja ci nawet w sekrecie dopomogę...
Felicya zastanowiła się na chwilę. Nie miała nic do wyznania, ale dowiedzieć się mogła o wszystkiem.
— Uśmiechasz się — mówił dalej de Carnavant — to już dobry początek. Domyśliłem się, że stoisz za swoim mężem, który zanadto jest ociężały, by wymyślić taką ładną zdradę! Życzę naprawdę, żeby Bonaparci dali wam to, co byłbym dla was otrzymał od Bourbonów.
Słowa te potwierdziły podejrzenia, jakie stara kobieta miała od pewnego czasu.
— Wszakże książe Ludwik ma wszystkie szanse za sobą? — zapytała.
Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.