rzyczką. Kalectwo u niej było prawie wdziękiem, wiotka jej postać chwiała się lekko i miarowo za każdym krokiem.
Syn Macquartów, Jan, urodził się w trzy lata później. Był to silny chłopiec, niepodobny bynajmniej do wątłej Gerwazy. Przypominał matkę jak starsza córka, ale nie pod względem podobieństwa fizycznego. Pierwszy z rodziny Rougon Macquartów miał rysy twarzy regularne, z wyrazem zimnej obojętności i mało pojętnym. Chłopiec wzrastał z silnem postanowieniem, że sobie wyrobi stanowisko niezależne. Uczęszczał pilnie do szkoły, biedząc twardą głowę, by w nią wlazło trochę arytmetyki i ortografii.
Wszedłszy później do terminu, równe okazywał usiłowania, tem chwalebniejsze, że musiał uczyć się dzień cały tego, co inni umieli w godzinę.
Dopóki biedni malce byli w domu, Antoni wyrzekał, nazywając ich darmozjadami, uszczuplającymi część na niego przypadającą. Tak samo, jak Piotr Rougon, nie chciał mieć więcej dzieci, tych marnotrawców, przywodzących rodziców do nędzy. Trzeba było słyszeć jego utyskiwania, kiedy zasiadali w pięć osób do stołu i matka dawała najlepsze kąski Janowi, Lizie i Gerwazie.
— Tak, tak — zrzędził — opychaj je aż popękają!
Za każdem nowem ubraniem, które im Fina sprawiła, za każdą parą trzewików, był nachmurzony przez dni kilka.
Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/147
Ta strona została uwierzytelniona.