— Cóż ci jest, dla czego płaczesz? — zapytał zaniepokojony Sylweryusz.
— Nie wiem, dla czego... Ach, zawsze jestem nieszczęśliwą! Gdy byłam dzieckiem, rzucano na mnie kamieniami, teraz obchodzą się ze mną jak z ostatniem stworzeniem. Justyn miał słuszność, że mię obrzucił pogardą w obec ludzi... Musieliśmy źle zrobić, Sylweryuszu.
Młodzieniec, strwożony, wziął ją znów w swoje objęcia, wiedząc, że tym sposobem się uspokoi.
— Co ci do głowy przychodzi? — rzecze.
— Jestem twoim bratem. Kocham cię jak zawsze. Cóżeśmy złego zrobili? Pocałowaliśmy się, uścisnęliśmy się, bo nam było zimno. Wszakżeśmy codzień się całowali na pożegnanie?
— Prawda, ale nie tak jak teraz... Czuję, że się ze mną coś dziwnego dzieje... Dawniej twój pocałunek mnie nie palił. Już więcej tego nie uczynimy.
Sylweryusz nie wiedział co powiedzieć na pociechę czternastoletniemu dziecku, które się przestraszyło pierwszego pocałunku miłości. Przycisnął ukochaną do siebie.
— Mój drogi — mówiła — gdybyś chciał zgodzić się na to, poszlibyśmy gdzie w świat, gdzie daleko... byle nie powracać do Plassans. Wuj, gdyby mię spotkał, pewnieby mię obił. Ty zaś byłbyś ciągle narażony na przykrości z mego powodu; ludzie są dla mnie nielitościwi.
Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/198
Ta strona została uwierzytelniona.