ko, odebrano jej nawet marzenie dawnych wspomnień.
Chciała odejść, drzwi zamknąć, nie śledząc nawet świętokradzkiej ręki co je otworzyła, gdy spostrzegła Miettę i Sylweryusza. Widok dwojga kochających się dzieci, oczekujących w pomięszaniu na jej spojrzenie, zatrzymał ją. Zrozumiała teraz. Drzwiczki po raz wtóry zostały pośrednikiem miłości. Powtarzała się ta sama historya, pełna obecnej radości a łez przyszłych. Ciotka Dida widziała tylko łzy. Ogarnęło ją złowrogie przeczucie. Tym dzieciom na złe wyjdzie ich miłość i to będzie jej winą. Ona kazała drzwiczki przebić... teraz Sylweryusz poi się szczęściem miłości i nierozważnie śmierć kusi. Przystąpiła bliżej, wzięła go za rękę i uprowadziła wnuka z miejsca tak niebezpiecznego. Odchodząc, obejrzała się. Mietta z dzbankiem wody umykała drożyną, szczęśliwa, że jej uszło tak łatwo. Ciotka Dida uśmiechnęła się, widząc jak ta sarenka pomyka.
— Jest bardzo młoda — szepnęła do siebie — ma jeszcze czas...
Zapewne chciała powiedzieć, że ma jeszcze czas cierpieć i płakać. Spojrzawszy potem na Sylweryusza, który powiódł oczyma za dziewczyną, rzekła:
— Bądź ostrożny, mój chłopcze, z tego można umrzeć.
Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/220
Ta strona została uwierzytelniona.