Jedyne to były słowa, które wymówiła z powodu okoliczności, tak silnie poruszającej boleść przygłuszoną na dnie jej serca. Milczenie było jej religią. Gdy Sylweryusz wszedł do domu, zamknęła drzwiczki na dwa spusty i klucz wrzuciła do studni. To ją miało niby zabezpieczyć od współudziału w miłosnym stosunku.
Wieczorem ciotka Dida dostała jednego z tych paroksyzmów, które nią wstrząsały, chociaż coraz rzadziej. Mówiła przytem głośno, ale bez związku. Sylweryusz, podtrzymując ją, słyszał że w dniu owym wspominała o Macquarcie i o zabójstwie. Pod koniec konwulsyj, opanowało ją drżenie, usiadła na łóżku, wpatrując się uporczywie w jeden punkt pokoju; głębokie westchnienia wydobywały się z jej piersi, widocznie miała jakąś halucynacyę. Przyciągnęła Sylweryusza w swoje objęcia, zaczynała go poznawać i z przestankami mówiła nieprzytomnie:
— Już przyszli... Oni cię zabiorą, zabiją cię... Ja nie pozwolę... odpraw ich, niech się tak na mnie nie patrzą, znieść nie mogę ich wzroku...
Obróciła się do ściany, by nie widzieć tych, co ją przerażali. Po chwili wypoczynku, zapytała:
— Czy jesteś przy mnie, moje dziecko? Nie odchodź, proszę cię! Sądziłam, że już umieram. Źleśmy zrobili, żeśmy mur przebili, od tego czasu dużo się nacierpiałam. Te drzwi jeszcze nam przyniosą nieszczęście... Biedne dzieci, zabiją ich jak psów...
Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/221
Ta strona została uwierzytelniona.