Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/224

Ta strona została uwierzytelniona.

mieniu. I śmiała się zadyszana, roztargana, otrzepując swą spódniczkę. Chłopiec patrzył na nią z upodobaniem, jakby na towarzysza zabaw. Zachwycał się śmiałością. Ułożyli się, że pójdą kiedy razem ptaki wybierać nad Wiornę.
— Zobaczysz — mówiła, przechwalając się — jak ja umiem włazić na drzewa. W Chavanos właziłam na sam wierzchołek kasztanów u ojca Andrzeja. Czyś ty kiedy wybierał gniazda srocze? To dopiero sztuka!
Roztrząsając sposoby włażenia na topole, przechadzali się wolnym krokiem po uliczce, trzymając się wpół. Przytuleni do siebie, czuli prądy ciepła na wskroś ich przenikające; i to im się podobało — przy studni nie doznawali takiej przyjejemności. Byli dziećmi, gawędzili jak dzieci a ulegali wrażeniom miłości, chociaż o niej mówić nawet nie umieli. Szukali wzajemnie rąk swoich, instynktową wiedzeni potrzebą, nie rozumiejąc czy to jest wypływem serca, czy zmysłów. Szczęśliwi, radośni, naiwni, zadziwiali się nad szczególnem wzruszeniem, jakiem ich napawało najlżejsze zetknięcie się ich palców.
Chodząc tam i napowrót po ustronnej ścieżce, winszowali sobie bezpiecznego przytułku. Gęsta trawa tłumiła odgłos kroków, nieprzebyta ciemność panowała do koła, nad głowami tylko mieli ciemno-niebieską smugę, zasianą świetnemi gwiazdami. Rozmawiali po cichu, chociaż nikt ich nie podsłuchiwał.