Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/225

Ta strona została uwierzytelniona.

Nieraz, kiedy noc była jaśniejszą i księżyc przyświecał a znudziło im się chodzić powoli, zaczynali biegać po wązkiej ścieżce, gonić się; Mietta wskakiwała na deski, Sylweryusz, żeby ją ztamtąd ściągnąć, musiał straszyć, że Justyn stoi za murem i podpatruje. Wówczas postanawiali, że pójdą gonić się na łąki św. Klary, żeby im nikt nie przeszkadzał.
Chociaż schodziło im na rozmowie, w ustronnej kryjówce aż do północy, nigdy ich nikt nie zaniepokoił. Koło równiny św. Mittra mało ludzi przechodziło, nikt zaś nie miał powodu iść po za stosy drzewa. Dochodziły ich czasem głosy powracających do miasta robotników, lub jeżeli wyjrzeli na środek placu, mogli widzieć ogniska cygańskie i uwijające się przy nich wysokie czarne postacie.
Lecz nachodziwszy się i nagawędziwszy do woli, skoro dwunasta wybiła na miejskim zegarze, trzeba było się rozejść. Pożegnanie trwało długo. Nareszcie Mietta przełaziła przez mur i jeszcze przez niego zaglądała, zawiesiwszy się na gałęzi morwowej, co jej służyła za drabinę. Sylweryusz wchodził na kamień i znowu się żegnali, powtarzając kilkakrotnie: „Do widzenia! Do jutra!“ Musiał wołać na nią:
— Zejdź już, zejdź, już jest późno!
Przez dwa lata schodzili się codziennie w ten sposób. Nie odstraszała ich ani słota, ani zimno. Mietta przynosiła swój płaszcz, chodząc lub sie-