Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/23

Ta strona została uwierzytelniona.

Mietta słuchała go uważnie; gdy zamilkł, rzekła krótko:
— To dobrze. Ostrzegłeś mnie wprawdzie... ale jeszcze miałam nadzieję... tymczasem widzę, że się nic nie zmieniło...
Więcej nic przemówić nie mogli. Pusty zakątek placu i zielona uliczka odzyskały na nowo ciszę smętną; tylko cień padający na trawę od stosów drzewa zmieniał położenie za posuwaniem się ruchliwego księżyca. Grupa na kamieniu grobowym, złożona z dwojga młodych ludzi, siedziała w bladem świetle nieruchoma i milcząca. Sylweryusz objął ręką kibić Mietty, ona oparła głowę na jego ramieniu. Nie pocałowali się nawet, ich uścisk miłosny był niewinny i rzewny, jak uścisk braterski.
Mietta miała na sobie obszerny płaszczyk ciemny, z kapturem, podszyty czerwono; dotykając prawie do ziemi, okrywał ją całą. Wieśniaczki i robotnice w Prowancyi zwykle noszą takie płaszcze, których moda musi sięgać lat dawnych. Mietta, usiadłszy, spuściła kaptur. Było to dziecko jeszcze, ale dziecko przechodzące w kobietę. Jak rozwijający się pączek, miała kształty niepewne, delikatne, powabne. Przebywając po większej części na otwartem powietrzu, przy krwi gorącej, przebyła szczęśliwie krytyczną chwilę przejściową, w której niejedna dziewczyna brzydnie, gdy zbyt prędko wyrasta. Mietta miała lat czternaście, lecz chociaż silna i kipiąca życiem, nie wydawała się starszą, tak jej fizyognomia była śmiejąca się, nie-