o tem, nie wzięli się nawet za ręce, pod pozorem żeby iść prędzej. Szli wesoło, ale trochę zmieszani, nie wiedząc dla czego? Dzień błyszczał coraz jaśniej. Sylweryusz, który z polecenia majstra bywał nieraz w Orchères, umiał wybierać najlepsze i najbliższe ścieżki. Szli tym sposobem dwie mile przez wąwozy, doły, wzdłuż rowów i płotów. Mietta sądziła, że Sylweryusz zbłądził. Tymczasem niespodzianie wyszli naprzeciw Orchères. Zdala już dawały się słyszeć radosne okrzyki, któremi mieszkańcy witali legię powstańczą. Mietta i Sylweryusz przybyli z ostatnimi maruderami. Nie widzieli nigdy podobnego zapału! Przystrojono okna w dywany i flagi, jak w dzień procesyi. Witano przybyłych jak oswobodzicieli. Mężczyźni całowali się z nimi, kobiety przynosiły im jedzenie. Starcy stali przed drzwiami i płakali. Radość i uniesienie czysto południowe wylewało się hałaśliwie, tańcem, śpiewem, pantominą. Sylweryusz i Mietta, porwani w wir tłumu, rozweselili się wraz z innymi. Myśl o śmierci daleko już była od nich. On chciał walczyć, zwyciężyć, potem żyć szczęśliwie z Miettą na łonie wielkiego spokoju Rzeczypospolitej powszechnej.
Braterskie przyjęcie ze strony ludności Orchère, było ostatnią radością powstańców. Spędzili dzień cały w ufności i nadziei. Jeńcy, to jest komendant Sicardot, Garçonnet, Peirotte i inni, zamknięci razem w jednej sali w ratuszu, z której okna wychodziły na plac, przyglądali się dość pomieszani objawom zapału.
Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/234
Ta strona została uwierzytelniona.