Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/245

Ta strona została uwierzytelniona.

Puścił go i znowu padł na ziemię. Umarła, umarła! — tętniało mu ciągle w uszach, jak odgłos dzwonu żałobnego. Rzucił się na nią, ściskał, całował i płakał, ona leżała zimna, nieruchoma. Przestraszył się, siadł na ziemi, powtarzając z ogłupiałą miną:
— Umarła a patrzy na mnie, nie zamyka oczu, widzi mię ciągle...
Tymczasem kawalerzyści nacierali na uciekających i rąbali ich niemiłosiernie. Lecz pęd koni, głosy umierających, przyciszały się stopniowo i oddalały się. Sylweryusz nie wiedział, że bój trwał jeszcze. Nie uważał że doktór powracał przez esplanadę i napotkawszy karabin Macquarta podniósł go. Znał tę broń, gdyż nieraz widział ją nad kominkiem ciotki Didy; przyszło mu na myśl, żeby ją ratować od grabieży zwycięzców. Zaledwo wszedł do oberży „la Mule Blanche“ gdzie złożono znaczną ilość rannych, kiedy reszta powstańców pędzonych przez żołnierzy wpadła na esplanadę. Dowódca uciekł i to już ostatnie oddziały szarżowano. Nastąpiła rzeź prawdziwa. Pułkownik Masson i prefekt de Blériot, zdjęci litością, nakazali żołnierzom cofnąć się, lecz ci, rozjuszeni, strzelali w tłum i na wylot nieszczęsnych przekłuwali bagnetami. Gdy nieprzyjaciela zabrakło, ostrzeliwali oberżę, chociaż krzyczano ze środka, iż tam są jeńcy; strzały padały nieprzerwanie.
Komendant Sicardot wyszedł na próg domu, mówił i gestykulował rękami. Przy nim stanął poborca Peirotte blady i wystraszony. Po nowych wystrzałach, poborca padł na ziemię, jak bryła bezwładna.