Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/246

Ta strona została uwierzytelniona.

Sylweryusz wpatrywał się ciągle w oczy Mietty, nie słyszał nic do koła siebie. Lecz utarczka się kończyła. Zabicie poborcy nie nasyciło żołnierzy; uwijali się jeszcze po wszystkich stronach esplanady, by nie przepuścić żadnemu z powstańców. Żandarm jakiś, zobaczywszy Sylweryusza pod drzewami, przybiegł; a przekonawszy się, że ma przed sobą dziecko prawie, zawołał:
— Co tam robisz, smarkaczu?
Sylweryusz nic nie odpowiedział. Żołnierz schylił się do niego i krzyknął:
— Ach, ten zbój ręce ma poczerniałe od prochu; wstawaj, łotrze! Zdasz teraz rachunek!
Gdy chłopiec nie ruszał się, tamten spostrzegł że ciało leżące przy nim na czerwonej chorągwi, było ciałem kobiety.
— Piękna dziewczyna, to szkoda! — mruczał — Czy to twoja kochanka, co? Wstawaj... Przecież teraz kiedy nie żyje, nie zechcesz z nią tutaj zostać.
Szarpnął Sylweryusza, postawił na nogi i pociągnął za sobą, jak się ciągnie psa za jedną łapę. Ten dał się ciągnąć, posłuszny jak dziecko, nie przemówił ani słowa. Oglądał się tylko po za siebie i patrzył na Miettę. W rozpacz go to wprowadzało, że musiał odejść, gdy ona sama jedna pozostawała pod drzewami. Zdaleka ją widział po raz ostatni. Leżała tam skromnie, otulona w czerwoną chorągiew, z głową zwróconą na bok, z wielkiemi oczyma patrzącemi w pustą przestrzeń.