wierzchnią wargą puszczał się meszek delikatny. Praca zaczynała już koszlawić jej małe, krótkie ręce, które w bezczynności byłyby pulchnemi, ładnemi rączkami mieszczanki.
Mietta i Sylweryusz długo siedzieli w milczeniu. Czytali zobopólnie w myślach swoich, rumieniąc się wzajemnie, czuli, jak daremną byłaby wygłogłoszona skarga. Nareszcie dziewczyna, nie mogąc już wytrzymać, jednem zapytaniem wyraziła niespokojność obojga.
— Ale ty powrócisz, nieprawdaż? — wyszeptała przytłumionym głosem.
Sylweryusz pocałował ją, nic nie mówiąc; w gardle go dławiło, lękał się rozpłakać. Odsunęli się od siebie.
Mietta, nie czując ramienia towarzysza przy sobie, trzęsła się cała. Innym razem, w tej pustej ulicy, na tym grobowym kamieniu, gdzie tyle szczęśliwych chwil przepędzili z sobą, niebyłaby doznała przestrachu ani zimna. Ale dzisiaj co innego, był to dzień wyjątkowy, smutna godzina pożegnania.
— Zimno mi — rzekła, kładąc kaptur na głowę.
— Jeżeli chcesz, przejdziemy się — zapytał młodzieniec — niema więcej jak dziewiąta, możemy pójść kawałek gościńcem.
— Dobrze, chodźmy... pójdziemy aż do młyna. Gdybyś tylko chciał, mogłabym całą noc chodzić — odpowiedziała, pomyślawszy, że to ostatni wieczór
Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/25
Ta strona została uwierzytelniona.