Z fotelu merowskiego wydzielał każdemu ukłony, jakby sam książę prezydent, którego zamach stanu zrobił cesarzem.
Oddawszy sobie pochwał do syta, obywatele zeszli na dół. Granoux poszedł szukać radców. Rougon udał się do siebie, Roudier miał pójść za nim, wydawszy wpierw rozporządzenia co do straży policyjnej w ratuszu.
Dzień był już prawie zupełny. Piotr, idąc ulicą Banne, stukał raźnie podkówkami po pustym chodniku; zdjął kapelusz, gdyż wyziewy dumy rozgrzewały mu głowę; wchodząc do domu, zastał na schodach Cassoute’a, wytrzymującego na swojem stanowisku. Siedział na pierwszym stopniu, podpierając głowę na ręku, patrzył głupowato przed siebie z milczącą i upartą wiernością psa.
— Czekałeś na mnie, prawda? — rzekł Piotr, domyśliwszy się wszystkiego, gdy go zobaczył — Idźże teraz i powiedz panu Macquartowi, że jestem w domu. Znajdziesz go w ratuszu.
Cassoute wstał i odszedł, niezgrabnie się skłoniwszy. Piotr, wchodząc na górę, roześmiał się na myśl, że ten człowiek idzie dobrowolnie, by go pojmano jak barana.
Sam siebie podziwiał.
— Odwagę mam — mówił — czy miałbym i rozum?
Felicya czuwała. Ubrana odświętnie, w czepku z żółtemi wstążkami, jako osoba spodziewająca się gości. Chociaż prawie ciągle wyglądała
Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/260
Ta strona została uwierzytelniona.