pana mera, biurko pana mera“, wyrazy owe nadawały pewną wielkość strasznej scenie. To już nie u odźwiernego walczono, ale u najpierwszego urzędnika w mieście. Nareszcie doszedł do wydarzenia najwybitniejszego:
— Kiedy jeden z powstańców rzucił się na mnie, usunąłem fotel pana mera i pochwyciłem hultaja za kołnierz. Fuzya mi zawadzała, lecz nie chciałem jej z rąk wypuścić, nigdy się fuzya z rąk nie wypuszcza. Trzymałem ją, ot tak, pod pachą. Wtem wylatuje z niej wystrzał...
Wszystkie spojrzenia zatrzymały się na ustach Rougona. Granoux, ulegając niepowstrzymanej chęci mówienia, przerwał mu:
— Nie, nie, to nie tak było... nie mogłeś widzieć, kochany przyjacielu; biłeś się jak lew... ale ja, pomagając wiązać jednego jeńca, widziałem wszystko z boku jak najlepiej... ów człowiek chciał ciebie zabić; to on wystrzelił, widziałem jak przykładał palce do twojej fuzyi...
— Może i to być — rzekł Rougon, pobladły z przerażenia.
Nie wiedział, że był narażony na takie niebezpieczeństwo. Granoux nie miał zwyczaju kłamać, lecz w dzień bitwy wolno wszystko opowiadać dramatycznie.
— Powtarzam ci, że on chciał ciebie zabić...
— To dlatego — rzekł Rougon głosem cichym i niewyraźnym — słyszałem, że mi kula gwizdnęła koło ucha!
Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/269
Ta strona została uwierzytelniona.