Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/28

Ta strona została uwierzytelniona.

— Och! Ty masz nadzieję, ale mnie często smutek ogarnia. Nie dla tego mi markotno, że ciężko pracuję, i owszem, wuj miał słuszność, że zrobił ze mnie wieśniaczkę. Byłabym może poszła na złą drogę. Zdaje mi się czasem, że jestem przeklętą... Wówczas wolałabym umrzeć... Myślę o tem, co wiesz...
Rozpłakała się. Sylweryusz odezwał się głosem nakazującym:
— Przestań! Przyrzekłaś mi, że o tem myśleć nie będziesz. Przecież to nie ty popełniłaś zbrodnię. Zobaczysz, jak się pobierzemy, przestaniesz się smucić.
— Wiem, że jesteś dobry, podajesz mi rękę bez względu na opinię; ale ja nie mogę być spokojną. Ile razy słyszę, że kto wspomni imię ojca mego, gorąco przechodzi mi po całem ciele. Gdy chłopcy na ulicy krzyczą: „Eh! Chantegreilka!“, to już nie wiem co się ze mną dzieje; chciałabym bić wszystkich, tak jestem zła. Zazdroszczę ci, że jesteś mężczyzną, że możesz strzelać i zabijać!
— Źle, że się gniewasz, Mietto, nie masz racyi. Sprawiedliwość nie powinna nikogo obruszać. Co się mnie tyczy, jako mężczyzna, będę walczył za nasze prawa, ale nie dla zadowolenia jakiejś zemsty.
— Bądź co bądź, chciałabym być mężczyzną, żebym mogła bić się.
Gdy Sylweryusz nic już nie odpowiedział, zmiarkowała, że mu zrobiła przykrość; wówczas gniew ją opuścił i słodkim zapytała głosem: