Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/288

Ta strona została uwierzytelniona.

coraz groźniejszem. Margrabia, by pocieszyć obecnych, zapewniał swym ostrym głosikiem:
— Nie obawiajcie się, panowie, powstańcy zaczekają do rana...
Nareszcie zaczęło świtać. Ale niewyraźne światło nie uspokoiło bynajmniej trwożnej wobraźni, otwierało raczej pole do groźnych przypuszczeń. Pomału, woniej może niż kiedykolwiek, dzień powstał zupełny, lecz tak blady i posępny, że nawet margrabiemu serce się ścisnęło. Chociaż powstańców nie było widać i drogi były puste, dolina przedstawiała się zdradziecko, ponuro jakby jaskinia łotrów. Ognie już pogasły, ale dzwony jeszcze się odzywały. O ósmej Rougon spostrzegł małą garstkę ludzi dążących wzdłuż Wiorny.
Członkowie komisyi tymczasowej umierali z zimna i znużenia. Postanowili odejść, by zażyć parę godzin wczasu, skoro niebezpieczeństwo nie ukazywało się zbyt bezpośredniem. Postawiono jednego gwardzistę na straży, z rozkazem natychmiastowego zawiadomienia Roudiera, gdyby jaka banda powstańców się pokazała; Grauoux jak i Rougon, podpierając się wzajemnie, udali się do domów swoich, które nie były daleko.
Felicya dopomogła mężowi położyć się, przy świadczeniu mu tysiącznych przysług i nadawaniu rozmaitych nazw pieszczotliwych. Zaleciła, by sobie tak bardzo głowy nie nabijał czarnemi myślami, że wszystko pójdzie dobrze i jak najlepiej się skończy. Spał do godziny jedenastej, po śniadaniu namówi-