— Margrabia sądzi, że książe Ludwik został zwyciężony. Jesteśmy zgubieni, nie dostaniemy ani grosza.
Piotr, zwyczajem ludzi bojaźliwych uniósł się gniewem. To była wina magrabiego, wina żony, wina całej rodziny. Czyż on myślał o polityce, wtenczas kiedy margrabia i Felicya wpakowali go w takie błoto!
— Ja sobie ręce od tego umywam — krzyczał. — Wy oboje nawarzyliście piwa. Czyż nie było rozsądniej korzystać ze skromnego procentu w spokoju? Ty zawsze chciałaś się wywyższać. Widzisz, do czego to nas doprowadziło!
Tracił głowę, już nie pamiętał że równie był zażartym jak jego żona. Spędzanie winy na drugich, przynosiło mu ulgę.
— Zresztą — narzekał dalej — czy nam może się co udać z takiemi dziećmi jak nasze?
Eugeniusz opuszcza nas w godzinie stanowczej. Arystydes błotem na nas bryzgał; nawet i ten niedołęga Pascal nas kompromituje, odgrywając rolę filantropa z powstańcami!
— Zapominasz jeszcze Macquarta — zrobiła uwagę Felicya.
— Tak, zapewne, zapominam! Nie obawiaj się... Gdy myślę o tym człowieku, wściekam się ze złości!... To jeszcze nie wszystko; ten smarkacz Sylweryusz, widziałem go u matki wtenczas wieczór, miał ręce krwią zbroczone, wybił oko żandarmowi. Nie mówiłem ci o tem, żeby cię nie przestraszać...
Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/305
Ta strona została uwierzytelniona.