na moście. W tem miejscu kończył się rząd wysokich wiązów a zaczynały się nadrzeczne wierzby i brzozy.
Oparłszy się na poręczy mostu, patrzyli w wodę i słuchali szumu rzeki wezbranej po kilkudniowych deszczach. Księżyc cudnie oświecał piękny krajobraz, blade promienie tajemniczo mknęły po szarych falach wody, to zapadając w cieniu przez drzewa rzuconym, to wydostając się na miejsca bardziej otwarte. Możnaby powiedzieć, że była to dolina zaczarowana, cudowny przybytek istot świetlnych i ciemnych.
Kochankowie znali dobrze tę część rzeki, schodzili często na brzeg wody w czasie upałów lipcowych, szukając chłodu pomiędzy kępami wierzbiny.
— Gdyby było cieplej — westchnęła Mietta — moglibyśmy zejść na dół i odpocząć trochę... Widzisz, Sylweryuszu, te ciemne zarośla, gdzie siedzieliśmy w dzień Zielonych Świątek?
— Pamiętam je dobrze, tam pierwszy raz cię pocałowałem.
Rozrzewnieni miłem wspomnieniem, znów umilkli. Nagle Sylweryusz podniósł głowę, odrzucił płaszcz z siebie i nadstawił ucha. Mietta, zadziwiona jego szybkiem poruszeniem, także nasłuchiwać zaczęła.
Jakieś pomięszane głosy, gwar nieokreślony dochodził do nich z za wzgórzy, pomiędzy któremi kryła się droga nicejska. Był to jakby turkot wozów, jakby odgłos kroków idącego wojska. Zrazu
Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/31
Ta strona została uwierzytelniona.