Nad ranem Rougon sobie przypomniał, że trzeba Felicyę zawiadomić o rezultacie przedsięwzięcia. Kazał gwardyi narodowej zamknąć się w ratuszu, poległych nie ruszać, pod pozorem, że trzeba przykłada dla ludu Starego Miasta. Wyszedł na plac, by się udać na ulicę Banne i o mało nie upadł, nastąpiwszy na rękę jednego z zabitych. To miękie ciało wznieciło w nim wstręt i zgrozę. Przeszedł puste ulice wielkiemi krokami, sądząc, że pięść zakrwawiona goni za nim.
— Leży ich czterech na ziemi — rzekł do żony, wchodząc.
Spojrzeli na siebie, zdziwieni własną zbrodnią.
— Czyś ich pozostawił? — zapytała Felicya — trzeba, żeby poległych widziano.
— Rozumie się; nie kazałem ich uprzątać. Leżą na placach; nastąpiłem na coś miękiego...
Spojrzał na swe obuwie, było zakrwawione. Gdy kładł inne buty, Felicya powiedziała:
— Tem lepiej! Rzecz skończona... już nie będą mówili, że strzelasz do luster.
Strzelanina, jaką Rougoni wymyślili, by ich stanowczo uznać za zbawicieli Plassans, przejęła miasto wdzięcznością i uległością. Z rozwidniającym się rankiem, obywatele, przekonawszy się, że w łóżkach swoich nie pomarli, spróbowali wyjrzeć na ulice. Wieść obiegała, że powstańcy, uciekając, pozostawiali trupów w każdym rynsztoku. Coraz liczniejsze gromadki zbierały się na placu, defilując przy czterech poległych, pokaleczonych
Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/331
Ta strona została uwierzytelniona.