remu sam wkrótce uwierzył, utrzymywał, że pierwszy spostrzegł powstańców i zaczął uderzać w dzwon na alarm. Bez niego gwardya narodowa byłaby ze szczętem wymordowaną. Naturalnie, że takie mniemanie podwoiło ważność jego osoby.
Uprzątano właśnie poległych, kiedy Arystydes przyszedł im się przyjrzeć. Z miną najobojętniejszą w świecie rozpatrywał ich rysy, obwąchiwał powietrze i swoją ręką, wczoraj owiniętą, dzisiaj wolną, uniósł bluzę jednego z poległych, by lepiej ranę obejrzeć. Zdawało się, jakoby to badanie go przekonywało, jakby usunęło jakąś wątpliwość. Zacisnął usta, postał chwilkę, nic nie mówiąc, wreszcie zawrócił się do domu, by przyśpieszyć rozesłanie „l’Independant“, w którym zamieścił sążnisty artykuł. Idąc, przypomniał sobie wczorajsze słówko matki: „zobaczysz jutro!“. Widział więc... było to troszkę za wiele; nawet to, co widział, przeraziło go cokolwiek.
Z tem wszystkiem Rougon był zakłopotany własnem zwycięztwem. Siedząc sam jeden w pokoju Garçonneta, gdy go dochodził gwar od tłumów, krążących po ulicach, zapytywał siebie, co będzie robił do wieczora? Suszył biedną głowę nad wymyśleniem zajęcia, nad wydaniem rozkazu, co mógłby go rozerwać i czas mu skrócić. Dokąd go zaprowadzą rady Felicyi? Czy to się już skończyło, czy jeszcze trzeba będzie ludzi zabijać? Strach i niepewność na nowo nim zawładnęły.
Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/334
Ta strona została uwierzytelniona.