Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/344

Ta strona została uwierzytelniona.

Podczas kiedy Feiicya biegała za obiadem, Piotr, dowiedziawszy się o przybyciu wojska, poszedł na zwiady. Wypytywał się pierwej Sicardota, ale ten nie wiele wiedział: Pascal miał podobno pozostać dla oglądania rannych. Sylweryusza nie widział, zresztą prawie go nie znał. Rougon poszedł na przedmieście, chcąc przy tej sposobności oddać Macquartowi osiemset franków, o które z wielką trudnością się wystarał. Idąc pod domami nieznacznie, widział pośród obozowiska, że jeńcy siedzą na belkach równiny Św. Mittra, pod strażą żołnierzy przy karabinach. Nie chcąc żeby go poznano, dopadł co żywo do dworku matki, gdzie nasamprzód zobaczył Macquarta palącego fajkę i popijającego wódkę.
— Ach, to ty? — zawołał Antoni — to bardzo szczęśliwie, żeś przyszedł, już mi się znudziło czekać. Masz pieniądze?
Piotr nic nie odpowiedział, bo spostrzegł Pascala, który stał pochylony nad łóżkiem. Zaraz zaczął z nim rozmawiać i wypytywać się o wszystko. Doktór, ździwiony niespodzianą troskliwością ojca, odrzekł spokojnie, że był wzięty do niewoli i z pewnością zostałby rozstrzelany, ale że się wstawił za nim jakiś poczciwy człowiek, którego zupełnie nie znał. Ocalony dzięki stanowisku lekarza, powrócił z wojskiem do Plassans. Rougonowi ubyła tym sposobem połowa kłopotu; otóż znów jeden, co go nie skompromituje. Wyrażał swoją radość kilkakrotnem ściskaniem ręki. Pascal odezwał się smutnie: