Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/348

Ta strona została uwierzytelniona.

— Oddawna widzę go z głową roztrzaskaną; czatowali na niego z bronią w ręku, pokazywali mi, że go zastrzelą... Okropność! Ci zbóje zawsze mi mózg rozsadzali! Zmiłujcie się, nie strzelajcie... Czekajcie... Jam temu nie winna...
Pochyliła się drżąca, przyklękła prawie na kolanach, wyciągnęła błagające ręce do jakiegoś widziadła opłakanego, które błąkało się w jej głowie. Raptem podniosła się, z rozwartemi oczyma; przez jej gardło, ściśnięte konwulsyjnie, zaledwie przeszedł wykrzyk:
— Oh, żandarm!
Rzuciła się znowu na łóżko, jęcząc i krzycząc przeraźliwie. Pascal badał uważnie zmiany w niej zachodzące. Obadwa zaś bracia, przerażeni, usunęli się w kąt pokoju. Rougon, posłyszawszy wyraz „żandarm“, znając jej nienawiść do żandarmów, rzekł:
— Ależ ona powtarza dawną historyę o przemytniku...
Pascal dawał mu znaki, żeby nic nie mówił. Chora wstała na nowo, obejrzała się dokoła, jakby chcąc rozpoznać miejsce, w którem się znajduje i przedmioty ją otaczające. Zapytała potem żywo:
— Gdzie jest fuzya?
Doktór włożył jej w rękę karabin. Ucieszyła się, poznawszy go.
— Ale na niej są świeże plamy krwi...
Biedna, nieszczęśliwa ciotka Dida!