dwóch, porzuceni na belkach, oczekiwali swego losu z milczącą rezygnacją.
Żandarm Rengande nadszedł prędkim krokiem rozsuwając tłum ciekawców. Jak tylko się dowiedział że wojsko powraca, prowadząc kilkuset niewolnika, wstał natychmiast z łóżka, chociaż trząsł się z febry, i wyszedł narażając swe życie. Na dworze rana mu się otworzyła, krew zafarbowała obandażowanie i ściekając po twarzy osiadała na wąsach. W rysach jego przebijał przerażający wyraz gniewu i zawziętości. Przeszedł raz jeden i drugi koło więźniów, każdemu zaglądając w oczy i nad każdym się zastanawiając; nareszcie wykrzyknął:
— Ach! ten rozbójnik... Już go mam!
Położył rękę na ramieniu Sylweryusza, który blady, znękany, osłupiały, patrzył gdzieś w przestrzeń, przed siebie, okiem łagodnem i głupowatem. Od czasu wyjścia z Sainte-Roure, ciągle miał to spojrzenie. Przez całą drogę był potulny jak dziecko. Okryty kurzem, umierając z pragnienia i znużenia, szedł nieustannie, nie mówił ani słowa, jak bydlę posłuszne, co idzie w gromadzie pod batem pastucha. Myślał o Miette’cie, widział ją leżącą na chorągwi, z otwartemi oczyma. Od trzech dni ją tylko widział. I teraz, w zwiększającej się ciemności, jeszcze ją widział.
Rengade zwrócił się do oficera, który nie mógł znaleźć w swoim oddziale żołnierzy chętnych do egzekucyi.
Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/358
Ta strona została uwierzytelniona.