Pozostawała Adelaida. Piotr nie chciał za nic w świecie dłużej z nią mieszkać. Kompromitowała go. Ale przedstawiały mu się dwie bardzo kłopotliwe ostateczności. Albo pozostawić matkę i przejąć na siebie część jej hańby, i tym sposobem przywiązać sobie kulę do nogi, która powstrzymywałaby każdy polot jego ambicyi, alboteż wydalić ją z domu i narazić się na to, by go wytykano palcem jako złego syna, kiedy on właśnie pragnął pozyskać sobie współobywateli. Został więc jeden tylko środek, to jest, by matka śama odeszła. Robił wprawdzie co mógł, żeby dojść do tego rezultatu. Biedna kobieta, nie mogąc wyrzec się kochanka, drżąca pod zabijającem spojrzeniem syna, byłaby dawno uciekła z domu, gdyby widziała jakie schronienie. Piotr czekał sposobności; chciał nająć pokoik w mieście i pomieścić tam matkę. Tymczasem, jakby umyślnie dla wyprowadzenia go z kłopotu, zaszedł wypadek, na który nie śmiał tak prędko liczyć. Rozeszła się wiadomość, prawdziwa z resztą, że Macquart został zabity na granicy przez strażnika, w chwili gdy przenosił pakę z zegarkami genewskiemi. Pochowano go w jakiejś wiosce górskiej. Zmartwienie Adelaidy było zupełnie głupowate. Syn, który ją śledził, nie widział, żeby chociaż jedną łzę uroniła. Macquart przekazał jej za całą śpuściznę domostwo przy uliczce św. Mittra i karabin, który jeden z jego kolegów święcie odniósł. Przeniosła się do domku zaraz nazajutrz i żyła w nim samotna, milcząca i zapomniana od wszystkich.
Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/59
Ta strona została uwierzytelniona.