Strona:PL Zola - Ziemia.pdf/24

Ta strona została skorygowana.

Franusia była już daleko, odwróciła się jednak i głosem rozlegającym się donośnie i spokojnie pośród głębokiej ciszy wiejskiej, odparła:
— Nie, nie!... nie potrzeba! Nie obawiajcie się, już ona ma, czego chciała!...
Jan, przewiesiwszy sakwę przez plecy tak, aby otwór jej wypadł mu na brzuchu, poszedł wzdłuż zoranego zagonu, rozrzucając wciąż ziarno, ruchem równym i miarowym podobnym do lotu ptaka. Co chwila podnosił oczy i patrzył na Franusię, malejącą i niknącą w oddali, wyglądającą wreszcie jak mała plamka koło krowy, która szła leniwie, kołysząc się z boku na bok. Zawróciwszy w dół, stracił ją z oczu, ale wracając, dojrzał ją znowu już tak maleńką, jak kwiatek polny. Trzy razy tak zawracał i odnajdywał ją wzrokiem coraz, coraz mniejszą, aż wreszcie nie mógł jej już dojrzeć, widocznie skręciła na dróżkę obok kościołka.
Druga wybiła, niebo było wciąż szare, głuche i zimne, jak gdyby drobniutkie źdźbła popiołu osłoniły sobą słońce na długie miesiące, aż do wiosny. W smutnym tym krajobrazie, jedna jaśniejsza plamka rozświecała ciemne chmury w stronie Orleanu, jak gdyby tam, gdzieś daleko słońce świeciło w całym blasku swych promieni. W tej to jaśniejszej bróździe rysowała się dzwonnica kościołka w Rognes, wioska zaś sama kryła się w niewidzialnym załamku doliny Aigry. Ale