Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/102

Ta strona została przepisana.

Niekiedy połysk i na nią padnie, a wtenczas z cienia wychodzą na chwilę rysy wyniszczone chorobą, ciała i duszy. Jednak uroda ociąga się, nie chce opuścić twarzy, którą tak długo krasiła, woli chronić się do oczu, których jasność chyba wraz z życiem zemdleje.
Ale czemuż synek uściskom matki nie odpowie uśmiechem, nie wyciągnie rączek do niej, lub jeśli mu zimno i słabo, nie pożali się westchnieniami i płaczem; może to sen głęboki? Nie — onby się obudził na pocałunki tej, która go trzyma? Ot! błyskawica konającego ognia oblała twarz maluczką; rysy skrzepłe, drobne, ciało sztywne, gdyby drzewa kawał, opuściła go matka, ono spadło na ziemię, potoczyło się trochę i leży jak szary posążek. Nieszczęśliwa skłoniła głowę na piersi i kilka chwil przebyła w zupełnem otrętwieniu, potem wstała i poszła ku ogniowi. Rozciągnęła ręce nad węglami by się rozgrzać. Szaty jej zawianie płomień wzbudziło i ten wyskoczył ze środka popiołów, złotym słupem podniósł się ku jej twarzy.
Znać w rysach walkę ducha z cierpieniem; stopniami jednak wyraz rozpaczy ustępuje miejsca wyrazowi tkliwszego żalu, uroczystszej powagi; pamięć o Bogu zda się rozciągać barwę pociechy na czole, powoli kolana naginają się ku ziemi, uklękła, a w czarnych oczach spuszczonych w dół cichą modlitwę odmawiają spojrzenia, ostatnie głosy duszy, której boleść przymknęła usta. Potem wzięła ciało w ręce i znikła w ciemnościach jaskini; niedługo wraca z zawiniątkiem i znów siada przy tlejących żarach; na kolanach złożyła dziecię, zawiniątko rozwiązała, połysk drogich kamieni wyjrzał ze środka, słychać pod jej palcami szelest szmat jedwabnych; taśmy złote i srebrne wyśliznęły się i pełzną na około.
W jej ręku cienki sztylet błyszczy, raz jej za igłę, drugi raz za nożyce posłuży; różne kosztowności spaja, wiąże z sobą razem, to rozdziera, pruje, dziurkami przeszywa; czasami też bierze miarę ciała, ra-