Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/106

Ta strona została przepisana.

I zdjąwszy cięciwę, nogą tłoczył drewno dopóki nie rozłupał na dwoje.
— On mi służył po licznych ziemiach. Tatarskie, moskiewskie, szwedzkie, z niego przebijałem gardła. Brzęk tej cięciwy był muzyką dni mojej młodości, najdumniejszy wąż pustyni nie umie tak gwizdać jak strzały, które z niej puszczałem, ale dajmy pokój temu, co minęło, a nigdy nie wróci.
To mówiąc handżarem strugał i ciosał drzazgi łuku, wióry padały na ziemię jako puchy ptasie. — Słyszałem od wiarogodnych ludzi, że kiedy śmierć blizka, łatwiej człowiekowi przyszłość przewidzieć i duchy ujrzeć w postaci widomej. Czy wierzysz temu, o moja Dziewojo? — Podniosła głowę schyloną nad grobem dziecka. — Wierzę.
Zadrżał wojownik i rękojeścią sztyletu zadzwonił o własną zbroję; dźwięk, który się rozległ, miłym był jemu.
— Tyle razy tratowałem po ciałach, spałem pc zburzonych cerkwiach, po cmentarzach, kędy z rozwalonych kurhanów blade wyzierały koście; pod Smoleńskiem siedząc na zmarzłych trupach w około ognisk z polskiem rycerstwem, piliśmy roztruchany miodu noc całą.
Nieraz w puszczach z gwiazdami nad głową sam jeden błądziłem; dziwne wprawdzie słychać było szumy, to w zaroślach, to po bagnie, to wyżej między gałęźmi drzew; nie był to wiatr, nie było to skowyczenie wilków, ni jęki puhaczów; z temi głosy znało się ucho moje. Było to coś lekkiego, urywającego się, ledwo się odezwało, a jednak dreszcz gdyby tysiąc mrówek biegał mi po karku i plecach; wytężałem oczy, nadstawiałem ucha, bo ciekawy byłem stworzeń Boga, wyższych nad ludzi, błąkających się po świecie, którym noc jest dniem, mogiły mieszkaniem, wichry są skrzydłami, na których przelatują; całe w bieli, z oczyma błyszczącemi jak pruchno, milczące lub w krót-