Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/114

Ta strona została przepisana.

się stromemi piętrami wzbija nad jaskinią jak wieża nad zamkiem u jej szczytu raz ostatni walczyć i zginąć chcę.
I jak gdyby fale ogromnej powodzi lecącej z góry nagle skamieniały, w takowy sposób piętrzy się skała, to wydymając pierś swoją to wziewając ją nazad. Po tych szczeblach z głazu wdzierali się oboje; doszedłszy krawędzi najwyższej zasiedli i patrzą na świat, co się pod niemi i nad niemi rozciąga, wzrokiem pożegnania. Stąd objąć mogą tę całą warownię natury, która wznosi się z łona pustyni: cisną się tłumem opoki, rozdzielone tu i owdzie przepaścią. Ich ostrza to skupione, to rozerwane, to ząbkowane jak baszty, to śpiczaste jak minarety, to wzorem kopuł spłaszczone. Największa ich część nie naśladuje żadnych kształtów, ale pną się w górę, obwisłe śniegiem, najeżone lodami, łamiąc się w kąty, zaginając się w łuku, z dziką wspaniałością. Wschodzi słońce nad krańcem pustyni, piaski zapłoniły się, zatliły się szczyty; a ono ogromne, krwawe pośród pożaru chmur się wznosi.
Wtedy jedną razą ozwały się krzyki, nawoływania i hasła, głosy te grzmotem rozlegają się pomiędzy skałami i jak burza owiały Hetmana do koła. — To dzwony pogrzebu naszego — rzeknie z cicha i rusznicę opatrzy, lufę obciera z rosy, by składniej celować mógł.
Z okolicznych gór sypią się hufce, z okolicznych wąwozów występują roty: to idą naprzód, to się cofną, to gromadzą się do kupy, to rozchodzą: to ciągną jednym szeregiem, to małemi oddziały, znać, że wodza szukają. Jemu spoglądającemu z wysoka zda się, jak gdyby ludzie owi nagle tknięci ślepotą zataczali się, drogi znaleźć nie mogąc.
— To orszak naszego pogrzebu — rzeknie z cicha i zaśmieje się gorzko, szablę wyciągnie z pochwy i położy przy sobie, kindżał przymocuje, by nie zleciał w chwili zapasów — i oczy utopi w Marynie, by przed zgonem nacie-