Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/142

Ta strona została przepisana.
Aligier.

Prawda — już wieczór.

Młodzieniec.

Dzień ci więc przeminął jako jedna chwila?

Aligier.

Szczęśliwy komu tak całe życie mija — znać, on żyje w wieczności! — Lecz cóź się z tobą działo? co ta krew znaczy na twoich piersiach i na rękojeści noża?

Młodzieniec.

O małom nie zginął — to nie krew lekkiej giemzy lub niewinnego daniela. Słuchaj tylko, a zarazem idźmy drogą naszą, bo strzelców wyprawiłem naprzód i nim ich dogonimy, noc będzie.

Aligier.

Zstępuję za tobą.

Młodzieniec.

Otóż słuchaj! — strzeliłem do dzikiej kozy; spadła z urwiska, potoczyła się aż na samo dno przepaści. Wołam więc moich tyrolczyków, powiadam, wskazuję, ale żaden nie był, nie widział, zatem sam muszę iść do jaru po zgubę. I poszliśmy we trzech, obchodząc daleko, szukając przeprawy, coraz niżej na dół, aż w bory ciemne, wielkie bory sosen. Czarno tam, a taki szum, jakby się każde drzewo modliło do Boga — idziem, a tu coś łamie się po gęstwinie, tuż przed nami, nie dalej jak na strzał — może sarna, jeleń może — ja do strzelby — patrzę — zapomniałem nabić — sięgam więc po nabój — aż w tej samej chwili niedźwiedź się wydobywa z zarośli — i stanął i wietrzy i ujrzał nas! — Moi od razu, razem oba wystrzelą — kule gdzieś po skórze tylko drasnęły niedźwiedzia. Stanął dęba i rycząc sunie ku nam — oni krzykną na mnie i pierzchnęli — krzyczą jeszcze i co tchu na blizkiej sosny wdzierają się konary. Sam je-