Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/143

Ta strona została przepisana.

den zostałem — nie wiem czemu, bo jakiejże chwały człowiek dorwać się może w boju ze zwierzęciem, nie wiem czemu, ale wstyd mi było uciekać. Ojce moi nigdy czy z łowów czy z pola bitew nie uciekali. Strzelbę rzuciłem — nóż wyrywam z pochwy — a już kudłaty król boru siedzi mi na piersiach — jak człowiek chciał mnie opasać rękoma — pazury w żywe mięso mi ciśnie. Natychmiast go pchnąłem w pierś i w pierś go pchnąłem raz drugi. Za trzeciem się dopiero obalił — padłem z nim razem ale on już leżał podemną, bez ducha! potem strzelcom w oczy plunąłem i darowałem im skórę zakłutego — na pamiątkę podłości.

Aligier.

Pan cię obronił — za ocalenie podziękowałżeś Panu?

Młodzieniec.

Może nie słowami, ale całem serca czuciem, kiedym się zerwał, otrząsł i rad że żyję, wzniósł ręce do nieba!

Aligier.

Są chwile, w których Pan więcej nie żąda od nas!

Młodzieniec.

Dziwna! anim o tyle nie opadł na siłach — takim rzeźki jak z rana. — Uważaj Aligier jak prędko schodzimy — już mieszkania ludzi niedalekie być muszą, kiedy to dziewczę tędy przechodzi. Hej! dobry wieczór śliczna! — czy nie słyszysz? czy się boisz? zatrzymaj że się i daj mi konwalije, które trzymasz w dłoni!

Dziewczynka (przechodząc).

Nie dam ich tobie, ale tamtemu —

Młodzieniec.

A to dla czego?