Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/148

Ta strona została przepisana.

księżyc górą a taki jaskrawy, przykry! Aligier! ja już nie trafię do ładu.

Aligier.

Czego więc czekasz? — idź za mną!

Młodzieniec.

Na lewo tym ciasnym wąwozem?

Aligier.

Takie natchnienie moje!

Młodzieniec.

Pójdę, gdzie chcesz, szukaj, krąż, wstępuj w górę, schodź w dół, wszystko mi jedno — nim zorza zejdzie, musim błądzić wciąż — nigdym takiej nocy nie widział — kto wśród niej mądry będzie, ten albo wielkim tych puszcz dziedzicem, albo giemzą, tych skał panią — Hej! gdzie ty? odezwij się!.

Aligier.

Tu obok.

Młodzieniec.

Przeklęta mgła, buchnęła mi z pod samych stóp — zaćmiła oczy — a teraz sobie w górę płynie do tamtych sióstr — patrzaj! czy to nie stary król na tronie z brodą, z berłem w ręku — za nim zaraz wąż ogromny — nie, smok raczej — nie, już teraz czteroskrzydlny Cherubin — a tam, ot! tam w przedziale między skałami, widzisz cały naród cieniów spieszy na sąd ostateczny! — a to co? na czemże się ja tak potknąłem?

Aligier.

To, wywrócone wrota za któremi stary cmentarz leży.

Młodzieniec.

I właśnie księżyc teraz zaświecił jak blady czyściec dusz nad tym cmentarzem ciał — przed chwilą