jeszcze taki rzeźki byłem, lżejszy od powietrza, a w tej chwili tak mi ciężko, tak serdecznie źle — nie wiem czemu i skąd — chyba mnie te stare nieboszczyki urzekły. Gdybym usiadł na tem kamieniu, zdaje mi się, zasnąłbym.
Oprzyj się na mnie.
Dobrze, bo kleją mi się powieki i chciałbym tu zostać.
Dalej jeszcze trochę — aż do tej białej kaplicy.
Dobrze — ciszej nam będzie pod dachem, niż na tym wietrze!
Czemu więc stajesz? idźże.
Boże! czy wzrok mój oszalał od jadu tych wyziewów? albo czy śpię już i śni mi się?
Co widzisz?
Czoło twoje dziwnie zżółkło w tych miesięcznych promieniach — oczy tak ci zapadły — wychudłeś — zdajesz mi się coraz starszy, wyższy — czy to ty?
Ja, Henryku!
Głos twój tylko jeden podobny do ciebie. Teraz marzy mi się, że wieniec laurowy błysnął koło włosów twoich i krąży i znika i znów się pokazuje — odpędź go — ja się boję ciebie — nie pójdę dalej.