Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/166

Ta strona została przepisana.

wirem przyciągnęło młodzieńca — on obaczył wszystkie narody ziemi idące ku żółtemu słońcu i pod tem słońcem wystawę olbrzymią, czarną, na której trony jakieś w oddaleniu świecą.
Jak gnane wyziewy, jak płynące koryta, jak pędzone trzody, tłumy prą się, rwą, rzucają, jedne za drugiemi, wszystkie w tę samą stronę. Dzwonów niewidzialnych dźwięk brzmi po całej przestrzeni — starce i młodzi, niewiasty i dzieci nadchodzą; przechodzą, mijają, pomieszani razem; a starce proszą się młodych, by zwolnili kroku, by się zatrzymali na chwilkę, by ich wzięli z sobą. Tamci ni się odwrócą, ni słuchać chcą — biegną! I blade dziewice stanąwszy i płacząc, proszą się braci, proszą się kochanych, by na nie zaczekali. Oni się nie obejrzą — biegną! I matki tam z niemowlętami na piersiach mijały, spiesząc się — i nagle tu i owdzie dziecko potrącone w biegu zapłacze, odwinie rączki, spadnie na posadzkę. Zewsząd inne następują tłoki — matka żadna się nie zatrzyma ni schyli, ale bieży dalej! Nad takiem ciałkiem dziecięcia zdeptanem stanął młodzieniec, pytając: „Mistrzu! czy to już sądu ostatecznego godzina?“ A widmo twarz zasłaniając rękami: „To tylko godzina sądu kupców — to giełdy i targów godzina!“
I rzekłszy, poniosło młodzieńca na wskroś przez świata przestrzeń, aż na tamten koniec, gdzie słońce ono i ona wystawa; — i zdało się młodzieńcowi, że stoi zawieszon w równi z tą wystawą, a niżej od słońca tego — i że go jakby skrzydła czyjeś utrzymują w powietrzu — a postać mistrza oblokła się w wielką pogardę i znikła.
A owo słońce było jakoby ze złota i ze sztucznych płomieni, a wystawa była z marmuru czarnego, wschodami wiodąca aż tam, gdzie górowały trony świecące. Na nich siedzieli wybrani kupcy z wędrownych pokoleń wschodu, w długich szatach, z siwemi brody, z purpurową przepaską na czole; a pod