Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/181

Ta strona została przepisana.

do takowych spostrzeżeń; — musiałem pod ojca okiem w biórze siedzieć do kantorka przykuty od rana po wieczór — inaczej nigdybyśmy książętami nie byli zostali; ale zupełnie taki sam byłem, gdym miał lat osiemnaście. Oto jeden z moich ajentów mnie szuka; na chwilę przepraszam Hrabiego. A co Petrucio?

Ajent.

Stoją metaliki sto dwa i ćwierć.

Bankier-Książe.

Wstrzymać się jeszcze aż dojdą sto trzy — wtedy puścić hurmem!

Ajent.

A jak nie postąpią tak wysoko.

Bankier-Książe.

Wątp o słońcu że świeci, ale nigdy nie wątp gdy ci zapowiadam ruch giełdczany jaki; — za godzin dwie będą sto trzy.

Ajent.

A Jaśnie Oświecony Książe, gdy wszystkie od razu rzucim na targ, to mówią że dom Pignateli i Merecz ucierpi znacznie, może upadnie.

Bankier-Książe.

Właśnie dlatego — właśnie dlatego! — ruszaj!

(Do młodzieńca.)

To bardzo niedoświadczony jeszcze, nowo wzięty do mojej buchalteryi pisarz — lecz się wykształci. I ja jaki byłem, zupełnie taki sam, gdym miał lat osiemnaście. Czy widzisz, drogi panie, tego arlekina?

Młodzieniec.

Widzę.

Bankier-Książe.

Najpoufalszy mój przyjaciel, prawdziwy przyjaciel! Markiz, grand hiszpański pierwszego rzędu, ka-