Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/184

Ta strona została przepisana.

sem! cha! cha! cha! Tak dalece, że ludzie, no, naturalnie pochlebcy, o mnie głoszą, żem Mecenasem tego miasta; inni, żem z Medyceuszów rodem chyba. Może też nasze rodziny kiedyś tam się i powikłały! cha! cha! cha! Spójrz się na lewo, Hrabio!

Młodzieniec.

Co takiego?

Bankier-Książe.

Wśród tych dwóch rzędów masek co się rozstąpiły, najpiękniejsza kobieta z całej Wenecyi, idzie naprzeciwko nas!

Młodzieniec.

Ta oparta na ręku onego wysokiego mężczyzny ?

Bankier-Książe.

Ta sama w czarnej sukni, bez maski. Szkoda tylko, niepowetowana szkoda, że od jakiegoś czasu chudnieje wciąż. Przypatrz-że się jej! per Bachcho! oto mi rysy! oto mi oko! oto mi chód! wielkiej damy chód!

Młodzieniec.

W istocie coś królewskiego

Bankier-Książe.

A co!

Młodzieniec.

Kolana moje proszą się mnie, bym przykląkł!

Bankier-Książe.

Drogi Hrabio, bledniesz — czy słabo ci?

Młodzieniec.

Nie, nie! O słuchaj! chciałbym w tej chwili być tą wiązką fiołków co w twojem ręku; — wziąłbyś mnie i rzucił pod stopy te!

Bankier-Książe.

Widzę, żeś pan Hrabia exaltowany i co do kobiet — taki sam zupełnie byłem, gdym miał lat osiem-