Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/193

Ta strona została przepisana.

się, drogi Hrabio? przykro mi, prawdziwie przykro! We mnie owszem humor naradza się wyborny — zdrowie jakieś mi bieży po ciele od stóp do głów. Zapusty, to pyszna zabawa, — miasto Wenecya, to najpiękniejsze miasto Włoch! na honor, Hrabio, że tak jest! Hrabio, bawże się! chodź zemną do mnie na obiad! ożywże się — obudźże się — odezwijże się!

Młodzieniec.

Raczysz książę się na mnie nie gniewać, że go pożegnam; — dość mi zabawy na dzisiaj. (Wychodzi.)

Bankier-Książe.

Ale proszę cię, drogi mój, zostań! gdzie się tak spieszysz, najukochańszy Hrabio! — Już odszedł! czy się wściekł? Jeszczem takiego exaltowanego nie widział. U tych Polaków siarka i saletra w żyłach, miasto krwi — pewno z niego Jakobin! Ja od razu człowieka przepatrzę — pewno Jakobin! nigdy się nie mylę! pewno Jakobin! Jakobin!

(Znika śród tłumu masek.)

IV.
(Pomieszkanie młodzieńca. — Sala o maurytańskich oknach z wysuniętym krużgankiem; — palące się świece na stole. — Na krużganku Aligier — drzwiami w głębi wchodzący Jakób.)
Aligier.

Jakżeż twe niebiosa dziwne, o Panie! Pędne, wirujące, żywe a takie spokojne! I ta Wenecya jakżeż dziwna, o Panie! W balsamie promieni miesięcznych taka urodziwa a taka umarła. Lecz pod tą srebrną niewzruszonością głębie tajemnicze także, a w nich pęd i ruch, tak samo jak w górze tam! Ty sam wiesz, o Boże!

Jakób.

Proszę też W. Pana!