Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/200

Ta strona została przepisana.
Aligier.

Więc rad jesteś, że on katem jej?

Młodzieniec.

Nie! lecz jeśli on katem, to ona ofiarą — zatem ofiarę od kata obronić potrzeba! Cóżeś tak rękę w piersi wgniótł?

Aligier.

Chore serce jak zwykle mi się przypomina — nie dziw! Bijąc, wszędzie obijało się o ukochanych błąd, ukochanych szał, o ukochanych zgubę; — i w tej chwili teraz uderzywszy o ciebie, odskakuje ranne błędem, szałem, może zgubą twoją!

Młodzieniec.

O! a ja taki szczęśliwy, a ja taki silny się czuję! Zda mi się, gdy spojrzę w tę noc, że tchu by mi wystarczyło na odwiedzenie wszystkich tych światów jednego po drugim, i że na progach samego Boga jeszcze nie padłbym zmęczony.

Aligier.

A jednak miasto nieśmiertelnej młodości, zawczesna starość właśnie blizka ciebie!

Młodzieniec.

Ja starym kiedykolwiek mógłbym być? Ja?

Aligier.

Ty i nie zadługo!

Młodzieniec.

Skąd? jak? czem?

Aligier.

Raj migający w powietrzu, zaprowadzi cię aż do drzwi wroga — przejdziesz przez nie, nie błogosławiąc im — owszem przeklinając je! A to źle tak wchodzić do cudzych bram, gdy jędza konieczności lub anioł obowiązku nie wpycha nas do nich; — i odtąd zacznie duch więdnąć twój!

Młodzieniec.

O Aligier! oparty na poręczy granitowej, z głową na ręku, nie chcesz patrzeć na mnie i grube łzy u powiek ci się zawieszają, o Aligier!