daleko, daleko, daleko do ciebie! Twój pierworodny Ormuzd i twój młodszy zbuntowany Aryman wiecznie walczą wszędzie, pasując się czy w barwach tęczy czy w sercu człowieka. My pragnęli wyzwolić się, wyczyścić, wypłonąć ku Tobie — i niższe ludzie my porwać chcieli z ciemności ku słońcu, ku Ormuzda błoniom! — a teraz czujem, nasza siła znika, a teraz, czytamy, napisano planetami na niebie, że przyjdzie zdobywca, dziki Pan, ot! przyjdzie! — Jadą na wozach — jadą i konno — ciągną pieszo a zwycięzcy wszyscy — słabieje nasza myśl — przeinaczy się nasza cześć — o czemuż umieramy, kiedyśmy syny światła?
Ale nie światłem samem!
Zoroaster zesłannik Ormuzda, obiecał że Ormuzd zwycięży kiedyś — i że sam Aryman w ogniu pokuty przetrawion, wróci na łono wszechświata! Lecz nas nie będzie i jutro już! Daremno więc, daremno o święta jasności my chcieli się wyzwolić, wyczyścić, wypłonąć ku tobie.
By żyć dalej, wprzód się przelać, wprzód się przewcielić, wprzód wam umrzeć trzeba!
Co się dzieje z nimi, Aligier? Błyskawica ogromna, podobna do spadającej wieczności, oblała ich i mury i bramę i rzekę tę! — wszystko, wszystko pożarła — jakżeż ciemno znów!
Stój na miejscu, na tem samem, wciąż — wnet inny rozświetli się wiek.