Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/218

Ta strona została przepisana.
Aligier.

Jak w oną godzinę, której powtórzenie się zbliża.

Młodzieniec.

Jakto?

Aligier.

Nie pytaj — tylko patrz, — a co! — obaczyłeś?

Młodzieniec.

Ah! kraj szaty tylko znikający gdzieś w górze, w tem świetle bezmiernem — ah! stóp dwoje tylko, jak dwie gołębice śnieżne, wniebowstępujące.

Aligier.

A teraz spójrz na dół!

Młodzieniec.

Oczy moje poleciały za tej szaty błękitem — ócz nie mam — przyłóż mi rękę do powiek.

Aligier.

Grobu tego nie widzisz?

Młodzieniec.

Dzięki ci — przejrzałem. O! piękne, śliczne anioły co przy grobie tym.

Aligier.

A tam za niemi, ta win pełna, a z win zbawiona przez miłość; ta tęskniąca, ta czujna, ta siostra sióstr, co pierwsza lice Jego ujrzała po śmierci.

Młodzieniec.

Kwiaty jakieś, niby to lilie, niby to konwalie w jej ręku. Jak westchnienie, przesunęła się.

Chór nadpowietrznych głosów.

Płynący, bezprzerwny czas, rozstąpił się! Z jednej strony dni przeszłe — wszystkie przyszłe z drugiej — a pośrodku nich, słowo wcielone, — widomy Pan! Słup wiecznej jasności.