Jak w oną godzinę, której powtórzenie się zbliża.
Jakto?
Nie pytaj — tylko patrz, — a co! — obaczyłeś?
Ah! kraj szaty tylko znikający gdzieś w górze, w tem świetle bezmiernem — ah! stóp dwoje tylko, jak dwie gołębice śnieżne, wniebowstępujące.
A teraz spójrz na dół!
Oczy moje poleciały za tej szaty błękitem — ócz nie mam — przyłóż mi rękę do powiek.
Grobu tego nie widzisz?
Dzięki ci — przejrzałem. O! piękne, śliczne anioły co przy grobie tym.
A tam za niemi, ta win pełna, a z win zbawiona przez miłość; ta tęskniąca, ta czujna, ta siostra sióstr, co pierwsza lice Jego ujrzała po śmierci.
Kwiaty jakieś, niby to lilie, niby to konwalie w jej ręku. Jak westchnienie, przesunęła się.
Płynący, bezprzerwny czas, rozstąpił się! Z jednej strony dni przeszłe — wszystkie przyszłe z drugiej — a pośrodku nich, słowo wcielone, — widomy Pan! Słup wiecznej jasności.