Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/238

Ta strona została przepisana.
Aligier.

Nie serca przystaniem ni rozumu! — ale stopami musim — ale oczyma musim — nie wzdrygaj się.

Młodzieniec.

Wszak się nie mylę — to gilotyny? — w miarę jak ciągnie orszak, z obu stron się podnoszą — ulica z gilotyn; jaka długa — długa — wszystkie w ruch się wprawiają — tu, tam i znów tu, i znów tam i owdzie noże łyskają, spadają. Z pod każdej błyskawicy głowa leci jedna. Ileż nożów! — ileż głów świętych! — niepodobna przejść.

Aligier.

Oprzyj się na mnie.

Młodzieniec.

A ci dalej kroczą — zaczynają śpiewać.

Aligier.

Pamiętasz? Dusza gdy się rozwstrętni do ciała, ucieka na Tebaidę, wycofuje się od społeczeństwa ludzi, ah, nie żyjąc w innych, płacze nad sobą i więdnie. — A teraz, patrz, czem ciało gdy się oderwie od duszy; jak wścieka się i morduje. Tam i tu pełnej miłości brak — tam samobójstwo, a tu zabójcza rzeź!

Młodzieniec.

Samobójców od zabójców wolę.

Aligier.

O! duchów przekładaj żywych! bo pora ciał i pora dusz minie, a ducha uderzy godzina. Tamte były tylko przedchwilami tej.

Młodzieniec.

Rozkaż — uproś — by mi te głowy do stóp nie leciały tak — choć każda rozemdlewa się jak sen; źle mi, źle mi bardzo, o Aligier.