Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/247

Ta strona została przepisana.
Chór podziemnych głosów.

Ot, tak — dobrze tak; — a teraz ruszajcie — lećcie jak strzały zatrute — a dalej — a dalej.

Chór nadpowietrznych głosów.

Daremno. Wężowego splotu rąk tych trzech żadna nie rozwiąże przestroga! Ślub nierozerwalnym — lecz zaślubieni poginą.

Młodzieniec.

Poginą; — kiedyż? Wszak od dość dawna już, archanielska krew woła przeciwko nim. Darmo przytulasz mnie do piersi, Aligier, dreszcz lodowaty mnie gnębi. Ah, już żaden obraz nie tworzy się więcej — nic — już nic — tylko loch ten ogromny, podobny do grobu bez końca. Bohatery, proroki, święci, szli i przeszli i zaginęli. Karły jedne trwają — ostały się — żyją. — O Aligier, tylu natchnień i wieków, takież więc rozwiązanie? A to nie mara — ni sen. Jak tu w tych głębiach, tak i tam na równinach ziemi, martwo — ciemno — podle. Mierność i złość, siódmym dniem człowieczeństwa. Oto odpoczynek dany nam.

Aligier.

Nie bluźń dziecię. Niedziela człowieczeństwa — to przemiana — to zmartwychwstanie ciał — to Anielstwo. Daleko jeszcze ludziom do niej — nie wiesz co mówisz, nie wiesz na jakiem miejscu drogi stoisz i ku czemu idziesz, ale oto dowiesz się.

Młodzieniec.

Alboż to nie nasz wiek już?

Aligier.

Nasz, tak jak wygląda, ale nie tak jakim jest.

Młodzieniec.

Co mi wskazujesz?